czwartek, 23 lipca 2009

Dyskusja o wyprawach partnerskich...

Motto:
"Teraz każdy ograniczony palant ogląda Archiwum X i stwierdza,
że on też chce silnych wrażeń i adrenaliny.
Bierze ulotkę reklamową i następnego dnia,
po uiszczeniu odpowiedniej opłaty, huśta się zawieszony w uprzęży
na wysokości pięciu tysięcy metrów albo pływa pośród piranii
z zimną coca-colą w łapie, nie mając najmniejszego pojęcia, co robi.
Czasem nawet nie wie w dosłownym, geograficznym sensie, gdzie jest.
Co gorsza, absolutnie nie dopuszcza do siebie myśli,
że jest za to odpowiedzialny. Wymaga, zgodnie z umową,
żeby nic mu się nie stało. Niech go wsadzą i wyciągną nietkniętego
z wodospadów Niagary. A potem, kiedy skręci sobie kark,
bo w tych miejscach skręcenie sobie karku jest rzeczą normalną,
wyskakuje z mordą, albo robi to jego rodzina w żałobie,
argumentując, że mu gwarantowano, i uprawianie rekiningu
wokół wysepek Florydy z kalmarem w tyłku
to jak film Walta Disneya".
[Życie jak w Madrycie, Arturo Perez - Reverte].


UszbaMt Ushba, Kaukaz

Ostatnimi czasy w górskich mediach toczy dyskusja na temat wypraw partnerskich. Zapewne istotnym przyczynkiem do niej było powstanie portalu inrernetowego www.wyprawypartnerskie.pl, który tę materię traktuje pobierznie i tendencyjnie. O wyprawach wypowiadało się wiele osób, m.in. Bogusław Kowalski, Jacek Czabański, Marcin Miotk, ale nikt z nich umowy o wyprawę partnerską nawet nie widział, zatem jakie są podstawy do merytorycznej dyskusji?
Jeszcze bardziej niezrozumiałe jest dla mnie to, że takie tytuły jak "n.p.m." czy magazyn "Góry" popierają tę akcję a jednocześnie od 10 lat reklamują w każdym numarze wyprawy partnerskie i podmioty, które je organizują.
Ja również chciałbym się wypowiadzieć, ponieważ sprawę badałem i napisałem pracę "Prawo w górach. Rozważania wokół rozporządzenia w sprawie uprawiania alpinizmu", której rozdział dotyczył tej umowy. Praca została obroniona w 2006 roku na WPiA Uniwersytetu Warszawskiego.
W poniższym tekście sataram się odpowiedzieć na pytania, które uważam za najczęstszy temat sporów.

Wyprawy partnerskie – skąd się wzięły?

Wyprawy partnerskie w obecnej postaci narodziły się w połowie lat 90-tych, kiedy polscy alpiniści jeździli do Chamonix autostopem, spali w lasach, a na Blanka maszerowali po torach kolejki, na którą nie było ich stać. Byłem jednym z nich i zadawałem sobie pytanie czy tak musi być i co zrobić, żeby było lepiej?
Założyliśmy klub, stowarzyszenie sportowe.
Po to ludzie tworzą i przystępują do stowarzyszenia, żeby im było łatwiej osiągać cele, na których im zależy. Natomiast organizacja wypraw to cel statutowy naszego stowarzyszenia, zgodny z polskim prawem i zatwierdzony przez niezawisły sąd.
Nam zależy na wyprawach w góry, popularyzacji alpinizmu, rozbudowie własnej bazy sprzętowej, popularyzacji kultury górskiej i z tego zarząd PKA jest rozliczany. Pierwotnie klub miał nosić nazwę Polski Klub Górski, ale taki klub już był i istnieje do dziś, a jego szefem jest Wojciech Brański.
Dlatego zdecydowaliśmy się na nazwę Polski Klub Alpejski, miało być godnie, bo na wyprawach reprezentowaliśmy i reprezentujemy do dziś nasz kraj.
Problem nie leży w nazwie klubu, jak sugeruje np. Artur Hajzer, bo Polski Klub Górski też jest szacowną nazwą, ale w tym, że PKG był w strukturach PZA, a PKA do dziś w tych strukturach nie jest.
Żeby nie było żadnych wątpliwości, PKA to nie "biuro podróży", klub ogranizuje wyprawy przede wszystkim dla swoich członków, a w trosce o transparentność działań, wszystkie czynności o charakterze gospodarczym są zlecane zewnętrznym podmiotom. Klub realizuje jedynie czynności statutowe związane ze sportowym uprawieniem alpinizmu.
Jak wiadomo, źródła finansowanie klubów mogą być następujące:
- dotacja państwowa,
- sponsoring,
- środki prywatne.
- dochody z własnej działalności gospodarczej.
Wiedząc, że na państwo i sponsorów nie ma co liczyć, wzięliśmy przykład z polskich wypraw himalajskich, gdzie zawsze, w zamian za uczestnictwo, zabierano kogoś wspierającego wyprawę dewizami. Tak powstała idea organizacji wypraw partnerskich.
Od razu obalmy mit zawarty w pytaniu: Czy można kupić partnerstwo?
W umowie o wyprawę partnerską przedmiotem umowy nie jest "partnerstwo" a organizacja wyprawy. Nikt tu nie sprzedaje/nie kupuje partnerstwa.
Nazwa umowy miała symbolizować odcięcie się od relacji typu klient – przewodnik. Jak wiemy przewodnik ma swego rodzaju władzę nad klientem, a klient powinien bezwzględnie stosować się do poleceń przewodnika. Na wyprawach partnerskich nie ma takiej zależności, podczas akcji górskiej wszyscy mają równe prawa i obowiązki.
Ale oczywiście znaleźli się ludzie (tu mam na myśli Piotra B. i Extrek), którzy używali nazwy "wyprawa partnerska" do opisania swoich skandalicznych działań.
Dzięki temu obecnie wyprawom partnerskim przypisuje się złą sławę, utożsamiając je z ww. Extrekiem.
Naturalnie jest to wielkie uproszczenie, bo Piotr B. sam nie wiedział na czym polega wyprawa partnerska a swoje wysiłki skupił na bezmyślnym kopiowaniu stron internetowych klubów, które jako pierwsze odważyły się organizować wyprawy poza strukturami PZA.
Pisałem do niego w tej materii, ale nawet nie raczył mi odpowiedzieć.

Czym są wyprawy partnerskie, jaka jest ich idea?

Jak już wspomniałem, przedmiotem umowy partnerskiej jest organizacja wyprawy.
Zasadą jest, że organizator jest odpowiedzialny za sprawy logistyczne, natomiast akcję górską uczestnicy prowadzą samodzielnie, na własną odpowiedzialność. Na wyprawie jest obecny przedstawiciel (przedstawiciele) organizatora, który kieruje sprawami logistycznymi, spełniając rolę kierownika technicznego (leadera). Jednak przedstawiciel ten nie ponosi odpowiedzialności za ewentualne szkody i krzywdy, jakie mogą ponieść uczestnicy wyprawy podczas akcji górskiej. Gdyby było inaczej mielibyśmy sytuację uprawiania sportu ekstremalnego jakim jest alpinizm, na wyłączną odpowiedzialność osoby trzeciej.
W przypadku naszego klubu czynności organizacyjne o charakterze gospodarczym zlecamy, na zasadzie outsourcingu, podmiotom zewnętrznym, skupiając się na prowadzeniu akcji górskiej, bo do tego klub powołano.
Uczestnik naszych wypraw ma prawo do samodzielnego zdobywania szczytu. Chodzi o to, aby uczestnicy mogli zawdzięczać wejście na szczyt sobie, a nie osobom trzecim, które będą ich wciągnąć na linie. Uczestnicy wyprawy nie chcą przewodników, chcą wchodzić sami, a bardziej doświadczeni koledzy z klubu im w tym pomagają. Nie ma w tym nic złego, moim zdaniem, właśnie tak być powinno wszędzie.
Bowiem istotą umowy o wyprawę partnerską jest formalna i faktyczna samodzielność każdego członka wyprawy, w takim zakresie, w jakim jest to możliwe. Ich samodzielność jest ograniczona tylko przez te elementy, które pozwalają samej wyprawie dojść do skutku. Za tym idzie ponoszenie pełnej odpowiedzialności za swoje czyny w górach i nie przerzucanie na osoby trzecie (organizatora) odpowiedzialności za bezpieczeństwo uczestników czy powodzenie wyprawy.

Jakie są zalety brania udziału w tego typu ekspedycjach?

Po to istnieje klub, żeby integrować ludzi mających tę samą pasję, zatem w PKA nie znajdziesz ludzi, którzy Ci powiedzą, że jesteś wariatem, bo zasnąłeś w łóżku z nowo kupionym czekanem.
Będziesz mógł brać udział w:
- ambitnych tourach od Tatr po Alpy,
- zimowych obozach,
- szkoleniach,
- wyprawach na wszystkie kontynenty,
czyli będziesz mógł nabywać wiedzę alpinistyczną od podstaw oraz doświadczenie, które pozwoli Ci na atakowanie coraz trudniejszych celów.
Klub zapewni Ci sprzęt techniczny, fachowe doradztwo i wsparcie w projektach indywidualnych.
Będziesz mógł również poznać słynnych alpinistów, ponieważ są oni gośćmi naszego festiwalu "Dni lajtowe", który w tym roku odbędzie się po raz dziesiąty.

Czy umiejętności uczestników wyprawy są przed wyruszeniem na nią w jakiś sposób weryfikowane?

W zależności od aspiracji kandydata wymaga się:
- rozmowy kwalifikacyjnej,
- testu sprawnościowego,
- odbycia kursów,
- przedstawienia wykazu przejść,
Same przygotowania do wyjazdu w Alpy mogą trwać nawet rok, w zależności od poziomu początkowego prezentowanego przez kandydata. Są też przypadki, gdzie kandydat na wyprawę nie spełnia wymagań organizatora i nie uzyskuje kwalifikacji na dany wyjazd. Co wtedy robi? Najczęściej nie godzi się z jego opinią i zaczyna szukać innego podmiotu, który spełni jego oczekiwania.
Ale takie zachowanie jest karygodne.

Wyprawy partnerskie organizowane przez stowarzyszenia są często krytykowane, zarzuca się między innymi brak fachowości, niedbanie o bezpieczeństwo uczestników oraz omijanie prawa.

W PKA chcieliśmy stworzyć nową jakość i to się udało! Po 10 latach można wyciągnąć wnioski:
Ponad 100 dużych wypraw od Alp po Himalaje. Skuteczność ogólna 96%, w
Alpach 97,5%. I żadnych wypadków. Zresztą, coś zawsze ma prawo się zdarzyć, ale chodzi o to jakie byłyby okoliczności.
Jest to nasz wkład w rozwój alpinizmu w Polsce, pokazaliśmy ludziom, że alpinizm jest dla wszystkich. Nie tylko dla tych, których stać na luksus w postaci przewodnika, o których pisał Bogusław Kowalski.
Jednak są kraje (Turcja, Wenezuela, Tanzania), gdzie prawo krajowe nakazuje zatrudnienie przewodników z miejscową licencją. Wtedy są oni zapraszani do udziału w wyprawie. W pozostałych krajach, gdzie nie ma takiego obowiązku, klub raczej nie zaprasza przewodników, bo to jest, jak sama nazwa wskazuje, „stowarzyszenie sportowe” a nie „stowarzyszenie turystyczne”. Zatem przepisy o ruchu turystycznym interesują nas tylko w takim zakresie, w jakim organizator wypraw będzie organizatorem w rozumieniu ustawy o usługach turystycznych.
Natomiast działalność klubów sportowych zarówno w Polsce jak i w krajach alpejskich jest dozwolona. Jeśli podmiot jest zarejestrowany, dokonał wszystkich formalności wynikających z prawa danego kraju, to nie może być mowy o łamaniu prawa. Przypominam, że każda tego typu jednostka podlega kontroli odpowiednich organów.


Często wymienia się jednym tchem firmy i stowarzyszenia, jako potencjalnych organizatorów wypraw partnerskich, czy słusznie?


Otóż firma to podmiot nastawiony na zysk, jej celem nie jest organizacja wyprawy sama w sobie, ale zysk.
Inaczej jest w przypadku stowarzyszeń, tu celem nie jest zysk, ale wyjazd w góry.
To jest istotna różnica, bo klub działa na rzecz swoich członków i ma jednak zupełnie inne możliwości.
Natomiast firma działająca w zakresie szeroko rozumianych usług sportowych musi przestrzegać również przepisów turystycznych. Tu pojawia się problem obowiązkowego wynajmu przewodników.
W takim przypadku firma może ogranizować wyjazd w góry i zarabiać na tym (transport, ubezpieczenie, itd.), ale nie będzie to umowa partnerska, ponieważ właściciel firmy nie może wyręczać przewodnika w górach. Od razu narazi się na zarzut, że robi to dla zysku. W wypadku górskiej działalności członków stowarzyszenia sportowego o przewodnictwie nie ma mowy.

Co powinna zrobić osoba chcąca zdobyć np. Mont Blanc, a wiedząca, że sama sobie z tym wyzwaniem nie poradzi?

Przede wszystkim, to bardzo dobrze, że chce jechać w góry! – to raz.
To wspaniale, że potrafi obiektywnie ocenić swoje umiejętności, bo wyobraźnia to duża zaleta u alpinisty – to dwa.
Są trzy drogi:
Usługa przewodnicka – tak, szczególnie dla tych, którzy chcą wejść na szczyt i zapomnieć o alpinizmie. Ci potrzebują absolutnie przewodnika.
Wyprawa partnerska – tak, ale dla tych, dla których alpinizm jest pasją i którzy znajdą czas na szkolenia, obozy, przygotowujące do działania w górach wysokich, jednocześnie nie martwiąc się o logistykę wyprawy.
Trzecie wyjście to również zdobywanie wiedzy i umiejętności na szkoleniach i kursach (instruktorzy UKFiS, PZA), następnie samodzielna organizacja wyprawy od podstaw.
Którą drogę wybierze? Decyzja należy do niego.
Dla mnie istotne jest to, że ma możliwość wyboru między różnymi, ale bezpiecznymi drogami.

Bogusław Magrel
Prezes Polskiego Klubu Alpejskiego
tekst za: www.wyprawy.net

Kto jest przewodnikiem a kto nie?


Interesujący tekst Bogusława Kowalskiego pt. "Rozprawka o górach i o tych, którzy tam zarabiają" - znajduje się na portalu wspinanie.pl


Oto fragment dotyczący usług świadczonych przez przewodników, instruktorów i wypraw partnerskich:


Na rynku europejskim funkcjonują dwie organizacje zrzeszające przewodników górskich: UIMLA oraz UIAGM.

Pierwsi z nich zrzeszeni są w Polsce w Stowarzyszenie Międzynarodowych Przewodników Górskich LIDER (SMPG). Zgodnie z informacjami ze strony internetowej tej organizacji przewodnicy UIMLA "nie mają prawa prowadzić po drogach wspinaczkowych skalnych i lodowych, czyli tam, gdzie trzeba używać sprzętu wspinaczkowego", a także nie mogą prowadzić "wycieczek w tereny górskie charakteryzujące się występowaniem lodowców (np. Mont Blanc itp.), jak i wymagające technik wspinaczkowych (drogi wspinaczkowe, wysokogórskie o charakterze wspinaczkowym). W związku z tym posługiwanie się symbolami UIMLA w tych miejscach jest wykroczeniem przeciwko organizacji i może narazić na przykrości." Jak jest w rzeczywistości, pokazuje lektura ofert ze stron internetowych członków tego stowarzyszenia. Choć być może, w istocie wejścia na Mont Blanc odbywają się bez liny. Tylko gdzie w takim razie jest odpowiedzialność za klienta?

UIAGM w Polsce reprezentuje Polskie Stowarzyszenie Przewodników Wysokogórskich (PSPW), które zrzesza wysoko wykwalifikowanych fachowców. Ich kapitał to duże doświadczenie górskie, staże i szkolenia. Ich kompetencje są naprawdę wysokie, tak samo jak ceny. Ale wchodzenie na szczyty górskie nie jest rzeczą niezbędną do życia, a za luksusy oraz jakość należy odpowiednio zapłacić.

Odpowiedzią na wysokie ceny jest tak zwana "wyprawa partnerska". Cóż to za dziwo? Nic innego jak przewodnictwo, tylko w zakamuflowanej formie. Owszem na takiej wyprawie stosunki bywają partnerskie, ale nie da się ukryć faktu, że istnieje tu relacja usługodawca - klient. Za odpowiednio niską cenę otrzymujemy w tym wypadku odpowiednio niską jakość. Zdarza się, że rzemiosła górskiego uczą się tu zarówno usługobiorcy, jak i usługodawcy. Czym może się taka nauka skończyć świadczą wypadki na Uszbie, Matterhornie, czy Rysach.

Partnerstwo w prawdziwym tego słowa znaczeniu jest wtedy, gdy Heniu i Stachu umówią się i pojadą załoić jakąś górę. Jednak, gdy Heniu za udział w wyjeździe płaci Stachowi, to mamy do czynienia z usługą. A ta może odbywać się zgodnie z prawem lub z jego pominięciem. Niestety czarnym przewodnictwem parają się nie tylko osoby niedoświadczone, ale także powszechnie znani pogromcy ścian i szczytów.

Żeby obraz był całkowity, należy opisać również proceder przewodnictwa wśród instruktorów PZA. Nie ma w tym nic złego o ile posiadają oni dodatkowe uprawnienia. Niestety w wielu przypadkach tak nie jest. Niektórzy zajmują się przewodnictwem pod przykrywką tak zwanych szkoleń alpejskich. Inni wprost informują o swojej ofercie, na sprzedaż której "nie mają papierów". Zgrozą wieje, gdy instruktorzy (choć ta uwaga dotyczy wszystkich parających się czarnym przewodnictwem), wprowadzają "na Blanka" po sześciu i więcej klientów. Ironizując można by rzec, że tacy "przewodnicy" są lepsi od tych z UIAGM, w tym od lokalnej elity z ENSA. Bo przecież ci z papierami mogą wziąć ze sobą co najwyżej dwie osoby. Nikły uśmiech znika mi z ust, gdy wyobrażę sobie statystycznie nieunikniony wypadek.


Całość czytaj tutaj: www.wspinanie.pl

Kto odpowie za wypadek w górach - replika

Szanowni Państwo,

Pozwalam sobie odpowiedzieć na artykuł Jacka Czabańskiego pt. "Kto odpowie za wypadek w górach".

W wielu kwestiach nie zgadzam się ze stanowiskiem autora. Uważam, że Autor, między wiedzą prawniczą, umieścił w tekście krzywdzące uogólnienia, a problematykę umów partnerskich potraktował powierzchownie. Być może dlatego, że, jak ustaliłem, nie dotarł do żadnej tego typu umowy.

Po lekturze tego artykułu można mieć wrażenie, że umowa o wyprawę partnerską to kolejny przekręt, który ma na celu oszukać Polaka w białych rękawiczkach.

Tezę, która powinna rozpoczynać artykuł Jacka Czabańskiego znalazłem na jego końcu, a mianowicie: "W górach nie da się uniknąć wypadków. Ryzyko jest nieodłącznie związane z alpinizmem (..). Ale brak prawnej odpowiedzialności za wypadki powinien odnosić się wyłącznie do sytuacji, w których uczestnicy byli właściwie poinformowani o występującym ryzyku i zdawali sobie sprawę z kwalifikacji towarzyszy wyprawy".

I z tym wszyscy się zgadzamy, taka powinna być ogólna zasada i niniejszym informuję Państwa, że w Polsce są kluby, firmy, agencje, które tej zasady przestrzegają. Niestety po lekturze artykułu "Kto odpowie za wypadek w górach", można odnieść całkowicie przeciwne wrażenie.

Natomiast autor rozpoczyna swoje rozważania od zestawienia dwóch głośnych wypadków: Wypadku licealistów z Tychów oraz tegorocznego wypadku pod kaukaską Uszbą.

Otóż uważam, że samo wymienienie obu wypadków obok siebie jest nieporozumieniem, ponieważ oprócz faktu, że oba zajścia miały miejsce w terenie górskim, to we wszystkich pozostałych elementach są przypadkami odmiennymi. Równie dobrze w jednym worku mógłby się znaleźć wypadek ratowników TOPR-u pod Szpiglasowym Wierchem, który do dziś prawnie nie jest wyjaśniony a postępowanie prokuratorskie trwa nadal.

Autor uważa że, oba wypadki nie był zdarzeniami czysto losowymi, wynikły z błędów człowieka. Bardzo trudno ocenić co jest losowe, a co nie. Wystarczy prześledzić opinie biegłych, którzy mimo, że są autorytetami w kwestii gór, potrafią mieć zupełnie odmienne zdanie w tej samej sprawie.

Zgadzam się całkowicie z autorem, że brak prawnej reglamentacji wspinania nie może prowadzić do braku odpowiedzialności osób, wykorzystujących modę na sporty ekstremalne, do podejmowania ryzykownej działalności przy wykorzystaniu niewiedzy tych, którzy im zaufali. Ale w sprawie wypadku pod Rysami i wypadku pod Uszbą uważam, że nie doszło do wykorzystania czyjejś niewiedzy lub zaufania. Z pewnością należy dociekać co oprócz liny łączy wspinaczy podczas wypadku i w ogóle na wyprawie. Tym bardziej, że ostatnie 10 lat przyniosło nam ewolucje alpinizmu jako sportu. Z dyscypliny elitarnej stał się sportem prawie masowym, a umowa o wyprawę partnerską jest odpowiedzią na zapotrzebowanie społeczne, jakie stąd wynika. System, w którym działały Kluby Wysokogórskie Polskiego Związku Alpinizmu i system oparty na usługach przewodnickich jest obecnie raczej niewystarczający, tym bardziej, że są regiony górskie, gdzie przewodnictwo w ogóle nie działa. Umowa o wyprawę partnerską jest alternatywą, rozwija się w wielu krajach od Andów po Himalaje. Być może za kolejne dziesięć lat trafi do kodeksu cywilnego, podobnie jak umowa leasingu, która obecnie jest umową nazwaną, a w latach 90-tych wielu ludzi nie wiedziało jak napisać jej nazwę poprawnie. Uważam, że należy prowadzić naukową i społeczną dyskusję nad konstrukcją takiej umowy, nad jej elementami przedmiotowo istotnymi, dużo też zależy od postawy organizatorów i zwykłej uczciwości stron. Z pewnością nie można jednak powiedzieć, że zagadnienie tych umów w ogóle nie istnieje lub że jest z gruntu rozwiązaniem złym. Osobiście uważam, że umowa ta ma przed sobą dużą przyszłość.

W kwestii szkolenia, autor stwierdza, że do niedawna uprawianie alpinizmu wymagało specjalistycznych kwalifikacji, potwierdzonych kartą taternika, wydawaną przez Polski Związek Alpinizmu. Ostatnią zmianą ustawy o kulturze fizycznej zniesiono ten wymóg.

Należy jednak pamiętać, że szkolenie, czyli nabywanie i podwyższanie wspinaczkowych umiejętności, to z pewnością jedna z zasad bezpieczeństwa, a tych ciągle należy przestrzegać. Natomiast Karta Taternika przestała być "prawem jazdy", którego brak powoduje jakieś negatywne konsekwencje. Ten kierunek zmian należy uznać za słuszny.

Zgadzam się z autorem, że reglamentacja dostępu do legalnego uprawiania wspinania jest niecelowa, i że podobnych ograniczeń nie ma w żadnym z państw europejskich, w tym alpejskich (pomijamy tu były blok wschodni - Czechy i Słowację, gdzie takie ograniczenia są). Uznajemy więc, że każdy ma prawo decydować o stopniu ryzyka swojej działalności, zgodnie z gwarantowanym przez konstytucję prawem wolności (art. 31). Jednak w górach nie ma demokracji, a akcją kieruje najbardziej doświadczony - wiedzą o tym wszyscy, którzy brali udział w poważniejszych wyprawach. Pozostali uczestnicy powinni słuchać lidera, ale przez to nie można odbierać im prawa do samodzielnej oceny sytuacji. Tak samo jak w życiu każdy z nas podejmuje decyzje, tak samo w górach, nikt nie może się czuć zwolniony z myślenia, tylko z tego powodu, że idzie w nie z osobą bardziej od siebie doświadczoną. Nie można twierdzić, że z jednej strony ludzie mają prawo do wolności, czyli: mogą iść w góry, a potem odmawiać im prawa do samodzielnej oceny ryzyka, tylko z powodu zaufania pokładanego w umiejętnościach lidera. Każdy z uczestników ponosi ryzyko. Dla osób, które tego nie potrafią zaakceptować pozostają inne sporty, takie jak szachy.
W sprawie osób niepełnoletnich, jest bezsporne, że opiekunowie muszą wydać zgodę na uprawianie tego typu sportu.

Autor pyta: Kto zatem, jeśli w ogóle, powinien być prawnie odpowiedzialny za tego rodzaju wypadki i czy za pomocą prawa można zminimalizować ryzyko ich wystąpienia?

Na zasadzie zaufania

Z pewnością na zasadzie zaufania odpowiedzialność ponoszą instruktorzy PZA, przewodnicy. Jednak nie zgadzam się z opinią autora, że trudno jest zweryfikować poziom kwalifikacji przewodnika. Nie jest to ani kosztowne, ani trudne, co sugeruje autor. Tym bardziej, że na tym rynku często stosuje się zasadę " z polecenia". Przewodnik czy instruktor powinien zmniejszać ryzyko wypadku do minimum, ale nie jest w stanie wykluczyć go zupełnie i to bardzo dobrze, bo ryzyko jest wpisane we wspinaczkę czy alpinizm i gdyby go nie było, to te dyscypliny nie byłyby tak atrakcyjne. Między innymi właśnie dla ryzyka uprawiamy ten sport. Jednak nie wszyscy chcą wynajmować przewodników. Ogólnie ich wynajmowanie nie jest na świecie obowiązkowe, choć są wyjątki np. Kilimandżaro.

Jeżeli chodzi o państwowy system licencjonowania działalności przewodnickiej, to ważne jest, żeby nie było przy tym podobnych wątpliwości, jak przy egzaminach na aplikacje prawnicze. A wydaje się, że w tej chwili takie wątpliwości są.

Wyprawa partnerska

Autor pisze: Wypadek na Kaukazie zdarzył się w ramach tzw. wyprawy partnerskiej: organizator zastrzegł, że nie odpowiada za bezpieczeństwo jej uczestników, a więc wykluczył funkcję przewodnika.

Nie może podawać się za przewodnika ktoś, kto nie ma takich uprawnień, to jest przestępstwo. Organizator wyjazdu na Kaukaz nie ma takich uprawnień ani w żadnym z rejonów górskich naszego kraju, ani na Kaukazie. Ale za przewodnika się nie podawał. Czy ludzie spod Uszby mieli prawo mu ufać bądź czuć się bezpiecznie, skoro go tam z nimi nawet nie było? Absolutnie nie. Dwóch z nich było po szkoleniach w PZA, byli samodzielnymi wspinaczami. Czy mogli więc "nie dokonać prawidłowej oceny rzeczywistości", tylko dlatego, że przyjechali tam ze zorganizowaną grupą? Dyskusją o braku mocy klauzul wyłączających odpowiedzialność autor usiłuje przerzucić winę za wypadek na osobę, która ich tam przywiozła, ale z akcją górską pod Uszbą nie miała zupełnie nic wspólnego. Jaki był zakres obowiązków organizatora? Na to pytanie może odpowiedzieć umowa jaką strony podpisały. Oczywiście równie ważna jest zwykła uczciwość między ludźmi.

Wracając do uczestników wypadku, to dwóch z nich jest taternikami, po obozach zimowych. Czy jest podstawa do dochodzenia roszczeń za ich nienależyte lub niewystarczające wyszkolenie przez PZA? Podczas wypadku z pewnością zasady bezpieczeństwa zostały naruszone. Czy na tej podstawie powinno się ich pozbawić członkowstwa w KW ? Moim zdaniem nie.

Autor twierdzi, że wyprawa partnerska to bliźniak wypraw organizowanych przez kluby wspinaczkowe, których członkowie wspinają się, akceptując ograniczoną odpowiedzialność swojego partnera. Różnica polega na tym, że Kluby wspinaczkowe z reguły wymagają od swoich członków odpowiednich kwalifikacji, co z góry wyklucza, aby ich członkiem został ktoś nie przestrzegający zasad bezpieczeństwa w górach, natomiast w wyprawach partnerskich tak nie jest.

W tym miejscu muszę zarzucić autorowi, poważne uogólnienie. Może są podmioty, których to faktycznie nie obchodzi, ale są też tacy organizatorzy, którzy przywiązują do zasad bezpieczeństwa dużą wagę, co widać w umowach przez nich konstruowanych oraz w statystykach wypadków. Nie możemy tu patologii uznawać za regułę. Zgadzam się z Jackiem Czabańskim, że czasem za nieprzestrzeganie zasad bezpieczeństwa może być uznana sama decyzja o górskiej wyprawie. A czasem ostrożny organizator jest pozywany przez klientów, którzy uważają, że można było posunąć się dużo dalej, a miernikiem udanej wyprawy jest dla nich tylko i wyłącznie zdobyty szczyt. I w tym momencie uczestnik wyprawy, konsument - jak proponuje autor, nagle przestaje być laikiem nie potrafiącym niczego ocenić.

Następnie autor twierdzi, że kluby KW nie prowadzą działalności nastawionej na zysk, a więc nikt nie oczekuje, że na ich wyprawach ktokolwiek jest zwolniony z posiadania odpowiednich kwalifikacji. Tymczasem w wyprawach partnerskich, organizowanych przez przedsiębiorstwa nastawione na zysk, może wziąć udział niemal każdy. Nawet w wysokie góry jedzie przypadkowy skład osób, które nie miały wcześniej okazji ze sobą współpracować i ocenić swoich kwalifikacji.

Moim zdaniem jest to kolejne krzywdzące uogólnienie. Może są organizatorzy, którzy faktycznie nie wymagają niczego, ale są też tacy, którzy wymagają, w zależności od aspiracji kandydata: rozmowy kwalifikacyjnej, testu sprawnościowego, przedstawienia wykazu przejść, posiadania karty taternika, a przygotowania do wyjazdu w Alpy mogą trwać nawet rok czasu, w zależności od poziomu początkowego prezentowanego przez kandydata. Są też przypadki, gdzie kandydat na wyprawę nie spełnia wymagań organizatora i nie uzyskuje kwalifikacji na dany wyjazd. Co wtedy robi? Najczęściej nie godzi się z jego opinią i zaczyna szukać innego podmiotu, który spełni jego oczekiwania.

Czy człowiek biorący udział w wyprawie partnerskiej jest konsumentem? W sprawach logistycznych będzie nim, ale w sprawach akcji górskiej nie. Szczególnie jeżeli sam rezygnuje z wynajęcia przewodnika, a tak jest najczęściej. Łatwo jest przyjąć stanowisko autora, automatycznie rozciągające działanie 385_ kc na stosunek organizator wyprawy-uczestnik. Ale alpinizm to nie zepsuta pralka czy lodówka, o czym autor zapomina. Alpinizm jako zjawisko wymyka się kodeksowym regułom prawnym. Często są one nie wystarczające do opisania tego sportu, widać to w każdej sprawie sądowej, a w szczególności przy wypadku pod Szpiglasową Przełączą. W kwestii feralnego wyjazdu na Kaukaz wiadomo, że organizator od początku miał tylko załatwić logistykę, zawieźć ludzi na miejsce. W górach mieli działać sami. I teraz jak tu wykazać, że klauzula wyłączająca odpowiedzialność organizatora za wypadki, którą strony podpisały, nie ma zastosowania?

Autor podkreśla jednak, że organizatorzy nie ograniczają się wyłącznie do oferowania usług logistycznych (przejazd, zakwaterowanie, itp.), bo w swoich reklamach jasno wskazują określone szczyty górskie jako cele wyprawy.

Mam nadzieję, że autor nie oczekuje reklam pod hasłem "jedziemy w nieznane". Agencje, kluby mają bardzo zróżnicowany zakres możliwości organizacyjnych. Od wyjazdów na Słowację po wyprawy na Everest. Jest zrozumiałe, że wskazują konkretne cele. Wbrew temu, co pisze autor, wiele z nich proponuje również usługi przewodnickie na wyprawie, o ile w danym rejonie górskim przewodnictwo istnieje. Zgadzam się, że do wyłączenia odpowiedzialności powinno prowadzić jedynie wykazanie, że przestrzegano wszystkich zasad bezpieczeństwa, a wypadek był skutkiem działania sił losowych. Właśnie tak będzie odpowiadał przewodnik obecny na wyprawie. Tylko co zrobić, gdy uczestnik odrzuca z pakietu organizatora, właśnie ten element? Jeżeli kandydat sam rezygnuje z usług przewodnickich, z takich czy innych powodów, to czy można potem uznawać, że klauzule wyłączające odpowiedzialność organizatora zawarte w umowie partnerskiej nie są wiążące?

Sama zgodność treści postanowienia umowy o wyprawę partnerską z którymś z przykładów objętych wyliczeniem z art. 385_ kc nie przesądza jeszcze o bezskuteczności tego postanowienia. Postanowienia te nie są, jako takie, zabronione w obrocie. Klauzula o treści odpowiadającej przykładowi nie jest nieważna (bezskuteczna) w ogóle (nie jest, sama w sobie, "niedozwolonym postanowieniem umownym"), a jedynie bezskuteczna, jeżeli spełnione są przesłanki klauzuli generalnej art. 3851 § 1. Natomiast przesłankami uznania konkretnego postanowienia za "niedozwolone postanowienie umowne" w rozumieniu art. 3851 § 1 między innymi są:

- postanowienie umowy "nie zostało uzgodnione indywidualnie",

- jednoznacznie sformułowane postanowienie nie dotyczy "głównych świadczeń stron",

- postanowienie kształtuje prawa i obowiązki konsumenta w sposób sprzeczny z dobrymi obyczajami, rażąco naruszając jego interesy.

Brak przewodnika na wyprawie jest uzgadniany, kwestia ta należy do grupy głównych świadczeń, a skoro uczestnik sam o tym decyduje, to nie można mówić o naruszaniu jego interesów. Te przesłanki abuzywności nie są spełnione.

Wydaje mi się, że w takiej sytuacji nie można wykluczać skuteczności klauzul wyłączających odpowiedzialność organizatora. W przeciwnym razie nie dojdzie do zawarcia umowy. W przypadku wykluczenia skuteczności powyższych klauzul doprowadziłoby to do uprawiania przez uczestnika wyprawy sportu ekstremalnego na wyłączne ryzyko osoby trzeciej, jaką jest w tym momencie organizator. Taka postawa jest nieetyczna.

W kwestii odpowiedzialności karnej autor pisze, że Sąd może uznać samą decyzję o wyruszeniu w góry za obarczoną takim ryzykiem, że wyczerpie cechy przestępstwa z art. 160 k.k. Tak było w przypadku opiekuna grupy spod Rysów. Odpowiadając posłużę się przykładam: Na wiosnę tego roku, jedna z najlepszych agencji w Polsce, prowadzona przez uznanego himalaistę, zorganizowała wyprawę na szóstą górę świata - Cho Oyu. Efekt -jeden z klientów stracił 9 palców u nóg. Czy organizator powinien za to odpowiedzieć karnie? Według mnie nie. Ponieważ skuteczne przewodnictwo po ośmiotysięcznikach to fikcja. Aby mieć taką świadomość nie potrzeba być na tej wysokości, wystarczy odrobina wyobraźni. Organizator jest na miejscu, opiekuje się grupą, podpowiada, doradza, ale nikomu nie zakaże ataku szczytowego, może jedynie stanowczo odradzić. Natomiast z umowy wiążącej strony jasno wynika kto ponosi ryzyko za próbę zdobycia szczytu w czterdziestostopniowym mrozie. I nie jest to organizator, bo ten zawsze powie "nie", w trosce o życie i zdrowie uczestnika. Jeżeli uczestnik stawia na swoim, to przejmuje pełną odpowiedzialność za swoje decyzje. W tej konkretnej sprawie pokrzywdzony nie wnosi żadnych roszczeń. Według autora komentowanego artykułu z pewnością mógłby.

Jeżeli autor uważa, że jego teoria jest słuszna, to rozumiem, że powiadomi organy ścigania o popełnionym przestępstwie z art. 160 k.k.

Autor postuluje rozszerzenie odpowiedzialności osób, co do których można mówić o zwiększonym zaufaniu ze strony podopiecznych (przewodnicy, nauczyciele). W nowej regulacji poświęconej tej dziedzinie sportu, alpinizm ma uzyskać status sportu bezpiecznego, więc należy się spodziewać również zaostrzenia odpowiedzialności osób wyżej wymienionych. Osobiście uważam, to za niepotrzebne, a sam pomysł uznania alpinizmu za sport bezpieczny za absurdalne rozwiązanie.

Organizator grudniowego festiwalu górskiego w Krakowie początkowo zamieścił w programie imprezy debatę o przewodnictwie i wyprawach partnerskich. Ostatecznie jednak pozostała rozmowa tylko o przewodnictwie. Kolejna okazja do rzeczowej dyskusji została zaprzepaszczona.

Bogusław Magrel
Prezes Polskiego Klubu Alpejskiego
tekst za: www.wyprawy.net

Kto odpowie za wypadek w górach

Czasem za nieprzestrzeganie zasad bezpieczeństwa
może być uznana sama decyzja o górskiej wyprawie.
MONIKA ROGOZIŃSKA



Nie tak dawno czwórkę Polaków biorących udział w tzw. wyprawie partnerskiej wpadło do szczeliny w lodowcu podczas wyprawy na górę Uszba w masywie Elbrusa, w górach Kaukazu. Dwoje zasypały osuwające się bryły lodu.

W styczniu 2003 r., gdy licealiści z Tychów szli na Rysy, zeszła potężna lawina. Zginęło osiem osób. Prowadzący grupę nauczyciel (mający pewne doświadczenie górskie) został nieprawomocnie skazany na rok więzienia w zawieszeniu.

Nie były to czysto losowe zdarzenia, przynajmniej w części wynikały z popełnionych błędów. Kto zatem, jeśli w ogóle, powinien być prawnie odpowiedzialny za tego rodzaju wypadki i czy za pomocą prawa można zminimalizować ryzyko ich wystąpienia?

Do niedawna uprawianie alpinizmu wymagało specjalistycznych kwalifikacji, potwierdzonych kartą taternika, wydawaną przez Polski Związek Alpinizmu. Ostatnia zmiana ustawy o kulturze fizycznej zniosła ten wymóg, głównie za sprawą nacisków środowiska alpinistycznego, w tym niżej podpisanego. A to dlatego, że: reglamentacja dostępu do legalnego uprawiania wspinania jest niecelowa; egzekucja zakazu była iluzoryczna; podobnych ograniczeń nie ma w żadnym z państw europejskich, w tym alpejskich. Uznano więc, że każdy ma prawo decydować o stopniu ryzyka swojej działalności, zgodnie z gwarantowanym przez konstytucję prawem wolności (art. 31).

Swoboda decydowania nie dotyczy jednak sytuacji, w której: ktoś nie dokonuje samodzielnej oceny ryzyka na skutek zaufania pokładanego w innej osobie (a co do której rozsądne jest przyjąć, że zaufanie takie może pokładać); prawo uznaje, że dana osoba nie jest w stanie samodzielnie ocenić ryzyka, i dlatego ustanawia inne osoby jako odpowiedzialne za podejmowane decyzje.

Osoby niepełnoletnie
Zgodnie z prawem tylko do pewnego stopnia niepełnoletni są odpowiedzialni za swoje czyny. Tak więc ich prawni opiekunowie mogą ponieść odpowiedzialność karną za narażenie osób pozostających pod ich opieką na niebezpieczeństwo utraty życia.

Poza zakresem tego artykułu jest rozważanie, do jakiego stopnia rodzice mogą narzucić wybór zachowania niebezpiecznego (np. wyprawy górskiej) swoim dzieciom, jednak nie ulega wątpliwości, że na wyprawę dzieci i nauczycieli rodzice muszą wyrazić zgodę. Tak właśnie uczynili rodzice licealistów, opierając się na zaufaniu do nauczyciela mającego pewne doświadczenie górskie.

Na zasadzie zaufania
Żadna aktywność górska nie jest wolna od ryzyka, ale alpinizm wypracował metody pozwalające na jego minimalizację, pod warunkiem używania stosownego sprzętu oraz przestrzegania odpowiednich reguł bezpieczeństwa.

Uprawiający alpinizm przechodzą szkolenia i w ciągu wielu lat działalności nabywają doświadczenia. Osoby, niemające tak częstego kontaktu z górami, a chcące przeżyć przygodę, wynajmują profesjonalistę.

Typowym więc przykładem odpowiedzialności na zasadzie zaufania jest relacja klient -przewodnik. Wybierając osobę, która reklamuje się jako przewodnik górski, klient ma prawo uważać, że dany profesjonalista zna standardy bezpiecznego zachowania w górach i potrafi ograniczyć ryzyko do minimum.

Fakt, czy ów profesjonalista ma wystarczające kwalifikacje albo czy należy do organizacji zrzeszającej przewodników, nie ma większego znaczenia dla jego odpowiedzialności, natomiast ma oczywiście znaczenie dla klienta. Powinien on zatem we własnym interesie zweryfikować kwalifikacje przewodnika, co jest trudne (bo laik nie ma przecież takich możliwości i musi polegać na opinii innych) i kosztowne. Godne rozważenia wydaje się więc utrzymywanie państwowego systemu licencjonowania takiej działalności (stosowanego w wielu państwach), co ułatwia klientom wybór przewodnika i jednocześnie pozwala na utrzymanie odpowiednich kwalifikacji.

Wyprawa partnerska
Wypadek na Kaukazie zdarzył się w ramach tzw. wyprawy partnerskiej: organizator zastrzegł, że nie odpowiada za bezpieczeństwo jej uczestników, a więc wykluczył funkcję przewodnika.

Wyprawa partnerska to bliźniak wypraw organizowanych przez kluby wspinaczkowe, których członkowie wspinają się, akceptując ograniczoną odpowiedzialność swojego partnera. Między nimi są jednak istotne różnice. Kluby wspinaczkowe z reguły wymagają od swoich członków odpowiednich kwalifikacji, co z góry wyklucza, aby ich członkiem został ktoś nieprzestrzegający zasad bezpieczeństwa w górach. Kluby te są trwałymi stowarzyszeniami osób o podobnej pasji i dość łatwo jest ocenić kwalifikacje każdego członka.

Wreszcie nie prowadzą one działalności nastawionej na zysk, a więc nikt nie oczekuje, że na ich wyprawach ktokolwiek jest zwolniony z posiadania odpowiednich kwalifikacji. W konsekwencji kluby wspinaczkowe nie pozwalają na uczestnictwo w wyprawach osobom z zewnątrz.

Tymczasem w wyprawach partnerskich, organizowanych przez przedsiębiorstwa nastawione na zysk, może wziąć udział niemal każdy. Nawet w wysokie góry jedzie przypadkowy skład osób, które nie miały wcześniej okazji ze sobą współpracować i ocenić swoich kwalifikacji.

Ale przedsiębiorstwa te działają dla zysku, więc klienci mogą wymagać zapewnienia wyższego poziomu bezpieczeństwa. Ponadto nie ograniczają się one wyłącznie do oferowania usług logistycznych (przejazd, zakwaterowanie, itp.) bo w swoich reklamach jasno wskazują określone szczyty górskie jako cele wyprawy.

Wątpliwe zastrzeżenia
Czy wobec tego można uznać za ważne zastrzeżenie o braku odpowiedzialności organizatora? Moim zdaniem - nie. Biorący udział w wyprawie partnerskiej zawiera umowę z przedsiębiorcą świadczącym usługi na polu działalności górskiej, jest to relacja konsument - przedsiębiorca. Skoro tak, to zastosowanie ma art. 3853 kodeksu cywilnego, który wprost stwierdza: niedozwolone jest ograniczanie lub wyłączanie odpowiedzialności przedsiębiorcy względem konsumenta za szkody na osobie. W takim razie wskazane zastrzeżenie jest nieważne, a organizator w pełni odpowiedzialny za szkody na osobie.

Kwestia odpowiedzialności karnej jest bardziej złożona. Co do zasady, organizator może odpowiadać za narażenie na bezpośrednie niebezpieczeństwo utraty życia albo ciężkiego uszczerbku na zdrowiu (art. 160 § 1 kodeksu karnego) - kara pozbawienia wolności do lat 3, ale częściej jako narażenie mimo obowiązku opieki (art. 160 § 2 k.k.) - kara od 3 miesięcy do 5 lat pozbawienia wolności.

Obowiązek opieki będzie wynikać albo z postanowień umowy typu klient - przewodnik, albo obowiązku opieki rodzicielskiej czy sprawowanej przez inne osoby, np. nauczycieli. Istnieje też tzw. kontratyp ryzyka, który skutkuje brakiem odpowiedzialności pod warunkiem przestrzegania zasad bezpieczeństwa.

Trudno jednak mówić o ich przestrzeganiu przez firmy, które, reklamując wyprawy partnerskie, wysyłają przypadkową grupę osób w wysokie góry, nie oferując ani odpowiedniego przeszkolenia, ani opieki profesjonalnych przewodników.

Czasem za nieprzestrzeganie zasad bezpieczeństwa może być uznana sama decyzja o górskiej wyprawie.

W procesie nauczyciela sąd nie znalazł dowodów na naruszenie zasad bezpieczeństwa przez licealistów, a w szczególności na to, że grupa spowodowała wypadek przez podcięcie lawiny.

Sąd uznał jednak, że sama decyzja o wyruszeniu w góry była obarczona takim ryzykiem, że wyczerpywała cechy przestępstwa z art. 160 k.k.

Analogiczne rozumowanie można przeprowadzić wobec organizatorów wypraw partnerskich, których wina może polegać już na samym sposobie jej organizacji, a nie na konkretnych naruszeniach zasad bezpieczeństwa w trakcie wyprawy.

W górach nie da się uniknąć wypadków. Ryzyko jest nieodłącznie związane z alpinizmem, piękną przecież aktywnością człowieka. Ale brak prawnej odpowiedzialności za wypadki powinien odnosić się wyłącznie do sytuacji, w których uczestnicy byli właściwie poinformowani o występującym ryzyku i zdawali sobie sprawę z kwalifikacji towarzyszy wyprawy.

Zamieszczonej na stronach internetowych formułki o braku odpowiedzialności organizatora prawo nie powinno brać pod uwagę. Rozszerzyć należy odpowiedzialność osób, co do których (przewodnicy, nauczyciele) można mówić o zwiększonym zaufaniu ze strony podopiecznych.

A do wyłączenia odpowiedzialności powinno prowadzić jedynie wykazanie, że przestrzegano wszystkich zasad bezpieczeństwa, a wypadek był skutkiem działania sił losowych. Brak prawnej reglamentacji wspinania nie może prowadzić do braku odpowiedzialności osób wykorzystujących modę na sporty ekstremalne do podejmowania ryzykownej działalności przy wykorzystaniu niewiedzy tych, którzy im zaufali.

JACEK CZABAŃSKI
Autor jest alpinistą i prawnikiem,
współpracownikiem naukowej Fundacji Ius et Lex
tekst za: www.pspw.pl

piątek, 17 lipca 2009

PRZEWODNICKI MONOPOL ?

Po przeczytaniu w "Górach" bardzo stronniczych artykułów dotyczących przewodnictwa oraz mojej osoby postanowiłam rzucić nieco inne światło na poruszane tam problemy. Dwa lata temu po rozmowie z Piotrem Konopką, prezesem Polskiego Stowarzyszenia Przewodników Wysokogórskich (PSPW), doszedłem do przekonania, że posiadam zbyt małe doświadczenie aby oferować usługi przewodnickie. Zacząłem więc zajmować się wyprawami partnerskimi, czyli takimi, w których nie ma układu przewodnik-klient, a wszyscy uczestnicy wraz z organizatorem są równorzędnymi partnerami. Poinformowałem o tym zarówno PSPW, jak i wszystkich uczestników. Dziwię się więc czemu panowie przewodnicy udają, że o niczym nie słyszeli i zarzucają mi oferowanie przewodnictwa. Wszystkich zainteresowanych przewodnictwem odsyłam do przewodnika z uprawnieniami. Według mnie podstawową intencją PSPW jest chęć zmonopolizowania wszystkich wyjazdów górskich. To co spotykamy w Tatrach, iż poza znakowany szlak można udać się wyłącznie z przewodnikiem ma obowiązywać na całym świecie. Taki przepis? Dotyczyłby tylko nas Polaków. Taki np. Amerykanin ma wybór: może zapłacić dużo i jechać z licencjonowanym przewodnikiem, może zapłacić mniej i jechać z doświadczonym alpinistą, może zapłacić mało wziąć udział w partnerskiej wyprawie klubowej. Myślę, że powinniśmy zapytać się samych zainteresowanych, zamiast siać niepokój poprzez niewiele mające wspólnego z prawdą artykuły. Wielu osób nie stać i nieprędko będzie stać na usługi przewodnickie. Czy wobec tego mają nie wyjeżdżać? Alternatywą dla nich będą z pewnością wyprawy partnerskie. Organizator zapewnia przeloty, wyżywienie, ubezpieczenie, noclegi, a także wiele cennych rad; jest to zazwyczaj osoba, która była na danym szczycie, zna więc panujące warunki, czasy przejść, trudności, miejsca biwakowe etc. Nie jest przewodnikiem, więc nie jest odpowiedzialny za uczestników. Każdy uczestnik bierze pełną odpowiedzialność za swoje bezpieczeństwo. Czy zainteresowani wyprawami chcieliby mieć możliwość wyboru? Czy lepiej, żeby wyboru nie było, a jedyną możliwością byłby wyjazd z przewodnikiem PSPW. Z doświadczenia, a także z rozmów z innymi organizatorami wypraw wiem, że typowa opieka przewodnicka występuje wyłącznie w Alpach. Istnieją specjalne przepisy mówiące ile osób może poprowadzić przewodnik na danej górze, dosyć ściśle określony jest również sposób prowadzenia. Im wyższe góry tym sytuacja ta zmienia się coraz bardziej. Na himalajskich ośmiotysięcznikach opieka przewodnika praktycznie nie istnieje. Warunki są tak ciężkie, że często z powodu zimna przewodnik nie jest w stanie czekać na wolniej idącego klienta. Ograniczenia w pracy mózgu i reszty organizmu powodują, że przewodnik tylko w minimalnym stopniu kontroluje sytuację. Tragiczne zdarzenia jakie miały miejsce w 1996 roku na Evereście, gdzie zginęli najlepsi ówcześni przewodnicy razem ze swoimi klientami nasuwają pytanie, czy pośrednictwo w Himalajach ma sens. Obecnie rozpoczął się trend aby tego zaniechać i organizować wyłącznie wyprawy partnerskie, gdzie agencja zajmuje się sprawami logistycznymi (sprzętem, dojazdem, karawaną, tragarzami, obozami etc.). Właśnie tego typu wyprawę na Everest zorganizował w 1999 Ryszard Pawłowski. Zakończyła się ona tragicznie. Ale nie było na niej złudnej opieki przewodnika, która i tak by nic nie dała, a jedynie mogłaby zaszkodzić organizatorowi. Każdy uczestnik zdawał sobie sprawę z niebezpieczeństwa oraz z tego, że sam odpowiada za swoje czyny. Taka sytuacja zwiększa bezpieczeństwo, ponieważ każdy uważa aby nie przekroczyć własnych możliwości. Lobby przewodnickie ciągle udaje, że nie wie, iż organizuje wyłącznie wyprawy partnerskie zarzucając mi w każdym artykule uprawianie "pirackiego przewodnictwa". Każdy zainteresowany udziałem w wyprawie jest informowany jakiego typu jest to wyprawa i co się z tym wiąże. Natomiast każdy zainteresowany przewodnictwem jest odsyłany do osób z uprawnieniami, dzięki czemu niektórzy panowie z Zakopanego mieli więcej klientów. W reklamie firmy, którą prowadzi szef PSPW jest oferta wyprawy na McKinleya. A jest to góra, gdzie usługi przewodnickie maja prawo oferować wyłącznie miejscowe firmy. Ciekawy jestem, czy firma, której właściciel zaatakował mnie w czerwcowym numerze "Gór" , oferując przewodnictwo, czy nie? Jeśli tak, to mamy tutaj typowy przykład "pirackiego przewodnictwa". Jeśli nie to działa na identycznych zasadach co ja, więc chyba powinien mnie popierać. Okazuje się, że wbrew temu co mówią o mnie panowie z Zakopanego są ludzie, którzy doceniają moją osobę, a także to co robię. I nie są to wyłącznie zadowoleni uczestnicy wypraw. Doświadczeni alpiniści, a także organizatorzy udanych wypraw na himalajskie olbrzymie zaproponowali mi założenie wspólnego stowarzyszenia, które organizować będzie partnerskie wyprawy trekkingowe i alpinistyczne. Wymiana doświadczeń z jednymi z najlepszych, a także wspólne przedsięwzięcia i wspinaczki powinny wpłynąć na lepszą jakość kierowanych przeze mnie wypraw. Mimo dużego doświadczenia w organizacji wszelkiego rodzaju wypraw, między innymi w Himalaje, a również na wielkie ściany Ameryki żaden z członków stowarzyszenia nie posiada licencji przewodnickiej. Będziemy więc organizować wyłącznie wyprawy partnerskie, a także działać na rzecz wolnego dostępu do Gór. Wielu uczestników moich wypraw nie stać na opłacenie licencjonowanego przewodnika, wielu stać ale zdecydowana większość po prostu woli partnerki styl wyprawy. Wydaje mi się, że osoby poszukujące przewodnictwa znajdują wśród członków PSPW to czego szukają i nie będą zainteresowane nasza ofertą. Wydaje mi się, że jeśli istnieje jakaś konkurencja to jest ona znikoma. Więc dlaczego niektórzy przewodnicy próbują zdyskredytować moją osobę? Czy tak bardzo zależy im na bezpieczeństwie uczestników wypraw, czy może raczej na bezpieczeństwie swoich kieszeni.

Robert Rozmus; "Góry", 12.2000

poniedziałek, 13 lipca 2009

Czy alpinizm jest sportem?

Odpowiedź na postawione w tytule pytanie jest niezwykle istotna, ponieważ decyduje o tym, czy tego rodzaju fizyczna aktywność człowieka powinna być uznawana za sport, czy też nie. Wbrew pozorom, na gruncie filozofii sportu, odpowiedź na to pytanie nie jest oczywista. Aby sprawę rozstrzygnąć, należy sięgnąć do doktryny sportowej, ze szczególnym uwzględnieniem humanistycznych podstaw teorii sportów przestrzeni.


Podstawę teorii walki sportowej stanowi prakseologia T. Kotarbińskiego. Zgodnie z nią walka sportowa to "świadome działanie dwóch lub więcej podmiotów, które dokładają starań, aby przeszkadzać sobie wzajemnie w osiągnięciu oznaczonego celu". Czyli walka może wystąpić tylko między podmiotami zdolnymi do kooperacji o charakterze negatywnym, to znaczy, do świadomego działania przeciwko sobie. W oparciu o takie założenia można wyczerpująco charakteryzować dwupodmiotowe starcia sił przeciwnych i jest wystarczające do opisu sportów walki, sportowych gier zespołowych czy dyscyplin lekkoatletycznych. Jednak w wypadku alpinizmu, jako sportu przestrzeni, teoria ta nie wyczerpuje wszystkich aspektów walki sportowej.


Natomiast Z. Naglak, wskazał na różnice cech właściwych dla walki w sportach przestrzeni oraz w sportach boiska i w oparciu o koncepcję T. Kotarbińskiego, stwierdził, że w obrębie walki można też wyróżnić współzawodnictwo w formie kooperacji pozytywnej, w postaci zwycięstwa nad samym sobą.


Wydaje się, że w tym kierunku należy rozwijać doktrynę walki sportowej, ponieważ w innym przypadku koncepcja ta nie obejmie sportów przestrzeni, którym nie można przypisać elementu kooperacji negatywnej. Dlatego należy zgodzić się z kierunkiem wskazanym przez J. Lipca, który stwierdził, że w walce sportowej z siłami przestrzeni przewyższanie osiągnięć konkurenta nie jest konstytutywnym jej elementem i nie należy do zadań podmiotu, czyli alpinisty. Zgadza się to z opinią W. Kurtyki, mówiącego, że
"nigdy i nic nie dowie się o istocie takiego sportu jak alpinizm ten, kto by usiłował zrozumieć go jako aktywność opartą tylko na rywalizacji".
J. Lipiec stwierdza dalej, że jeśli istotą sportu jest nieutylitarna aktywność skierowana na sprawdzenie samego siebie, ale w odniesieniu nie do innego człowieka, lecz do sił przyrody, to też mamy do czynienia z faktem sportowym. Zjawisko to określa terminem "gra z przyrodą" i uznaje za "walkę sportową właściwą". Wydaje się, że alpinizm rozpatrywany w tych kategoriach ciągle jest bliższy "grze z samym sobą" niż "grze z przyrodą". Aspekt agonu w alpinizmie jest istotny, ma wpływ na motywację i procesy decyzyjne wspinacza, ale nie jest celem alpinizmu. Istotą działania alpinisty jest wzrost duchowy i rozwój fizyczny. Natomiast "gra z przyrodą" jest tylko środkiem do osiągnięcia celu. Tak pojęty alpinizm staje się sportem o szczególnym znaczeniu społecznym, ponieważ wprowadza w krąg kultury fizycznej nową wartość. Mianowicie jest to wartość wysiłku fizycznego i pracy nad sobą uniezależniona od medali, widowni, zaszczytów czy sławy.


Rogerem Caillois scharakteryzował walkę w sportach przestrzeni jako grę o charakterze agoniczno - ilinktyczno - aleatorycznym.


Składnik agoniczny przejawia się w zmaganiach z trudnościami pokonywanej drogi (walka z górą) oraz w rywalizacji z innymi wspinaczami.


Składnik ilinktyczny jest fascynacją przestrzenią, oszołomieniem wysokością, pięknem krajobrazu, są to również przeżycia mistyczne.


Część z tych zjawisk może być groźna dla życia wspinacza, jako przeszkoda w racjonalnym rozumowaniu i ocenie sytuacji. Jednak, gdyby człowiek nie był podatny na te bodźce, to prawdopodobnie nie wynalazłby alpinizmu.


Składnik aleatoryczny to oszołomienie wspinaczkową adrenaliną, hazard z przyciąganiem ziemskim.


Wydaje się, że ryzyko jest nieodłączną częścią alpinizmu, a stopień ryzyka, jakie alpinista podejmuje, jest zależny od jego predyspozycji psycho-fizycznej. Musi się liczyć przy tym, że żądając ostateczności może zapłacić ostateczną cenę. Natomiast dla alpinisty nie istnieje podział na łatwe i trudne góry. Są tylko takie, z których się schodzi i takie, na których się zostaje.


A. Matuszyk opisując walkę sportową w sportach przestrzeni, czyli walkę z siłami pozaludzkimi, udowodnił, że należy ją traktować jako typ zachowania przestrzennego. Wskazując na wielowymiarowość socjologicznych aspektów przestrzeni, A. Matuszyk podkreślił, że przestrzeń jest nie tylko miejscem realizacji aktu walki, ale też obiektem postępowania ruchowego, tzn. przestrzeń podlega w toku walki funkcjonalnemu przetworzeniu.


Jest to słuszny punkt widzenia, ponieważ w wyniku przejścia ściany powstaje nowy, istotny ontologicznie twór, czyli droga. Zwieńczeniem wysiłku sportowca-alpinisty nie jest wynik zapisany w sekundach, minutach, czy metrach. Jest nim droga wspinaczkowa, której powstanie niesie ze sobą szereg implikacji. Droga jest wynikiem walki sportowej, czyli materialnym nośnikiem informacji o jej przebiegu i rozstrzygnięciu. Należy wskazać na funkcje drogi wspinaczkowej jako materialno - przestrzennego podłoża i substratu wydarzenia sportowego. Po pierwsze jest trasą przejścia, miejscem jej przebiegu, fragmentem przestrzeni, w którym wydarzenie dokonuje się. Po drugie, jest podmiotem postępowania ruchowego, przestrzennym tworzywem podlegającym strukturyzacji w walce sportowej. Po trzecie jest przestrzennym scenariuszem działań ruchowych - pisanym - podczas pierwszego przejścia i - odczytywanym - podczas powtórzeń drogi. Tak opisana droga wspinaczkowa od strony podmiotowej jawi się jako "quasi-przeciwnik" wspinacza.


Trzeba pamiętać, że droga powstaje dopiero po jej przejściu. Wcześniej jest tylko projektem przestrzennym, złożonym z rys, płyt, przewieszek, półek i nie może być nośnikiem wyżej omówionych funkcji. Natomiast jest trudno zgodzić się z koncepcją gór jako "quasi - przeciwnika". Oczywiście, że powszechnie używa się zwrotów typu "walka z górą". Można nazwać "martwy śnieg ogromną wściekłą bestią", ale to nie zmieni faktu, że jest to element przyrody nieożywionej, a swoje życie rozpoczyna w głowie alpinisty wrażliwego na piękno przyrody. Posługiwanie się takimi zwrotami to wynik używania potocznego języka przez tych, którzy pragną opisać swoje górskie przeżycia. Tak naprawdę alpinista nie walczy z górami, bo przypominałoby to walkę Don Kichota z wiatrakami. Jeżeli wspinacz walczy z kimś lub z czymś, to za przeciwnika ma siebie i własne słabości. Jak mapa samochodowa opisuje przebieg autostrad czy dróg krajowych, tak drogę wspinaczkową można przedstawić za pomocą opisu. Może on być szczegółowy, zawierać dokładne oznaczenie trudności. Jednak pogląd A. Matuszyka, że "wszystkie te dane są przejawem nastawienia rywalizacyjnego" wydaje się zbyt kategoryczny. Rywalizacja nie jest głównym powodem tworzenia opisów. Należy wskazać raczej na ich utylitarny i dokumentalny charakter. Alpiniści tworzą odrębną społeczność i mają swoją subkulturę. Przejawia się to np. w sposobach komunikacji. Język, jakim rozmawiają między sobą, jest nie zrozumiały dla innych. Opis drogi jest jednym ze sposobów komunikowania swojej działalności innym członkom tej społeczności. Temu samemu celowi służą książki szczytowe, w których można zostawić pamiątkowy wpis. Nie sądzę, aby rywalizacja miała wpływ na celebrację tej tradycji, która ma zresztą zdeklarowanych przeciwników (np. R. Messnera). Elitaryzm środowiska wspinaczkowego i jego prestiż wynika po części z odporności tej grupy na wszelkie odmiany współczesnego wyścigu szczurów. Rywalizacja występująca w sportach boiska, jest dla alpinizmu szkodliwa, a próby jej przenoszenia w góry obserwuję z niepokojem. Tragiczna historia wyścigu o zdobycie Matterhornu dowodzi, że rywalizacja popycha ludzi do irracjonalnych zachowań, podejmowania zwiększonego ryzyka. Nie należy odmawiać alpinistom prawa do balansowania na krawędzi, wręcz przeciwnie, jednak procesem decyzyjnym w tej kwestii nie powinna rządzić chęć bycia lepszym od kogoś, za cenę narażania życia. Słowa R. Messnera "nie jesteś drugi, jesteś wielki", skierowane do J. Kukuczki po zdobyciu przez niego Korony Himalajów nie wskazują na współzawodnictwo, ale na przyjaźń ludzi tej samej profesji. Alpiniści uprawiają wspinaczkę dla siebie, nie dla innych i gdyby nie konieczność poszukiwania sponsorów, to o wielu przedsięwzięciach opinia publiczna w ogóle by nie wiedziała. Nawet jeśli przyjmiemy, że góry są rodzajem areny, to pamiętajmy, że widzów wokół niej nie ma. Jest to dzika arena, na której występuje wspinacz i nie robi tego, aby go podziwiano, ale po to, by stać się lepszym. Dzięki temu alpinista może wznieść się ponad własne słabości i dokonać rzeczy niemożliwych.


Trudno jest zgodzić się ze stwierdzeniem A. Matuszyka, że "ideologowie alpinizmu chcieliby uznania drogi wspinaczkowej za dzieło sztuki, co miałoby służyć dowartościowaniu alpinizmu jako sportu". Ideologowie alpinizmu stale podejmują nowe wyzwania, ale w górach niczego nie muszą sobie udowadniać. Przytoczone słowa R. Messnera "moje przygody [drogi] są jak przeżyte dzieła sztuki. Nie można ich zobaczyć, a mimo to istnieją", wyrażają jego stan duchowy. Podczas wspinaczki ma takie doznania, jak meloman słuchający ulubionej symfonii, czy miłośnik sztuki podziwiający obrazy uznanego mistrza. Oczywiście, trudno to pojąć, ale tak samo, jak nie każdy jest wrażliwy na muzykę Rachmaninowa, tak samo nie każdy osiągnie stan duchowego uniesienia wspinając się ścianą Diamir na Nanga Parbat. Zatem porównanie drogi wspinaczkowej do dzieła sztuki ma wskazać na poziom wewnętrznych doznań i nie jest próbą nobilitacji wspinaczki. Natomiast porównanie "powtórzenia drogi wspinaczkowej do wykonania przez solistę genialnego utworu kompozytora" odczytuję jako hołd złożony tym, którzy jako pierwsi odważyli "wedrzeć się na skałę pięknej Kalliopy, gdzie dotychczas nie było śladu ludzkiej stopy". W alpinizmie można stać się z solisty kompozytorem. Dowiódł tego, zdobywca Złotego Czekana, Valery Babanov, wytyczając nową drogę na himalajski Central Meru Peak (6310 m n.p.m.). Przejścia arcytrudnej drogi dokonał solo, tkwiąc w ścianie 4 dni. To wskazuje na cechy, jakimi wyróżnia się alpinista - wirtuoz. Alpinizm wpisuje się od lat w nurt przełamywania barier ludzkich możliwości. Należy odmówić zarówno drodze wspinaczkowej jak i aktowi jej przejścia prawa bycia dziełem sztuki w rozumieniu estetyki. Problemem nie jest kreacja rzeczywistości sztuki przez hominis aesthetici, a rzeczywistości sportu przez hominis phisici, jak proponuje A. Matuszyk. Ten aspekt nie byłby przeszkodą do ochrony tak powstałego dzieła nawet na gruncie prawa. Stworzenie nowej drogi wspinaczkowej trzeba uznać za przejaw kreacyjnej działalności człowieka. Szczególnie podczas pierwszego przejścia wspinacz jest zaangażowany intelektualnie w proces tworzenia drogi. Nie można przypisać mu tylko mechanicznego działania, jakie ma miejsce podczas marszu po chodniku tzn. kiedy stawiamy nogę przed nogą. W związku z powyższym przesłankę "oryginalności" dzieła uznaję za spełnioną. Problem pojawia się przy przesłance "indywidualności" dzieła. Chodzi o odciśnięcie indywidualnego piętna autora w utworze, przez co staje się ono "niepowtarzalne". Naturalnie, to autor przejścia decyduje o wyborze linii drogi, poszczególnych jej chwytów. W tym przejawia się jego indywidualny wkład, ale mimo wszystko nie będzie on wystarczający, bo taki sam efekt będzie mógł osiągnąć inny specjalista podejmujący się tego samego zadania. W przypadku alpinizmu z dużym prawdopodobieństwem możemy powiedzieć, że ciekawy projekt w końcu znajdzie swego pogromcę. Stworzenie drogi wspinaczkowej nie przejdzie pozytywnie badania opartego o koncepcję tzw. statystycznej jednorazowości, opracowanej przez M. Kummera. Reasumując, brak wystarczającego wkładu indywidualnego autora w stworzenie nowej drogi będzie podstawowym powodem do nieuznawania jej za dzieło sztuki w rozumieniu dzieła malarskiego, czy muzycznego. Dla alpinizmu nie jest to jednak zła wiadomość. Alpinizm nigdy nie był dziedziną sztuki w rozumieniu malarstwa czy muzyki, wiec nie można oczekiwać od niego tego typu dzieł. Natomiast osoba uprawiająca ten sport może doznawać duchowych uniesień, takich samych jak czytelnik poezji. Alpinizm jest zjawiskiem interdyscyplinarnym. Łączy w sobie sport i sztukę. Dla alpinisty to właśnie pokonanie wertykalnej drogi, w szorstkiej, litej, skale jest czynnikiem estetyzującym rzeczywistość. O takiej drodze wspinacz powie koledze, że jest prawdziwą poezją.


Z punktu widzenia doktryny sportowej oraz na gruncie definicji sportu, przez który rozumiemy "każdą działalność o charakterze gry, która przybiera formę walki ze sobą lub z kimś innym” należy przyjąć, że alpinizm spełnia wymagania niezbędne, do tego by uznać go za sport.



{tekst zaczerpnięty z "Prawo w górach. Rozważania o rozporządzeniu w sprawie uprawiania alpinizmu." Praca dyplomowa napisana pod kierunkiem dr Ryszarda Piotrowskiego. Uniwersytet Warszawski Wydział Prawa i Administracji Podyplomowe Studium Zagadnień Legislacyjnych. Autor: Bogusław Magrel. Pobierz oryginalny tekst [.doc / 500 kB]}

Wyprawa partnerska - podstawa to umowa

Ostatnie 15 lat przyniosło ewolucję alpinizmu jako sportu. Z dyscypliny elitarnej stał się sportem masowym. Pojawiło się zapotrzebowanie społeczne na organizację wypraw alpinistycznych dla szerokiego grona ludzi, którzy nie mają doświadczenia w tego typu działalności. System, w którym działały Kluby Wysokogórskie Polskiego Związku Alpinizmu i system oparty na usługach przewodnickich jest obecnie raczej niewystarczający. Organizacja wypraw narodowych i klubowych PZA oparta jest na promowaniu najlepszych. Z jednej strony jest zrozumiałe, ale z drugiej ogranicza możliwości wyjazdu mniej utalentowanym alpinistom. System ten ma swoje korzenie w epoce PRL-u, gdzie wyjazd zagraniczny był politycznie i finansowo trudnym przedsięwzięciem, dlatego kluby PZA zawsze starały się wysłać najlepszych wspinaczy, którzy mieli potencjalnie największe szanse na sukces. Natomiast system przewodnictwa dobrze działający w poszczególnych grupach górskich, takich jak Tatry czy Alpy nie rozwinął się równomiernie na innych kontynentach i do dzisiaj są regiony górskie, gdzie przewodnictwo w ogóle nie działa. Odpowiedzią na nowe zapotrzebowanie społeczne jest działalność podmiotów organizujących wyprawy alpinistyczne. Organizatorzy tych wypraw posługują się umową o tzw. wyprawę partnerską. Umowa o wyprawę partnerską rozwija się w wielu krajach od Andów po Himalaje. Jej korzenie sięgają lat 70-tych, gdy słynny himalaista Reinhold Messner zaczął organizować tego typu wyprawy m.in. na hindukuski Noszak. Wyprawy partnerskie budzą kontrowersje w środowisku alpinistów, ponieważ jego część jest przeciwna komercjalizacji tego sportu, nie dostrzegając przy tym, że są one odpowiedzią wynikającą z rozwoju alpinizmu jako sportu oraz postępu świata w ujęciu globalnym. Również pod kątem prawnym zjawisko wypraw partnerskich jest ciekawym problemem. Z pewnością należy dociekać co, oprócz liny, łączy alpinistów podczas wspinaczki, ewentualnego wypadku i w ogóle na wyprawie. Uważam, że należy prowadzić naukową i społeczną dyskusję również nad konstrukcją umowy o wyprawy partnerskie, nad jej elementami przedmiotowo istotnymi, dużo też zależy od postawy organizatorów i zwykłej uczciwości stron. Być może za kolejne dziesięć lat trafi do kodeksu cywilnego, podobnie jak umowa leasingu, która obecnie jest umową nazwaną, a w jeszcze latach 90-tych wielu ludzi nie wiedziało jak napisać jej nazwę poprawnie. Z pewnością nie można jednak powiedzieć, że zagadnienie tych umów w ogóle nie istnieje lub, że jest z gruntu rozwiązaniem złym. Osobiście uważam, że umowa ta ma przed sobą dużą przyszłość. Istotą umowy partnerskiej jest założenie, że organizator jest odpowiedzialny za sprawy logistyczne, natomiast akcję górską uczestnicy prowadzą samodzielnie, na własną odpowiedzialność. Na wyprawie jest obecny przedstawiciel (przedstawiciele) organizatora, który kieruje sprawami logistycznymi, spełniając rolę kierownika technicznego. Jednak przedstawiciel ten nie ponosi odpowiedzialności za ewentualne szkody i krzywdy, jakie mogą ponieść uczestnicy wyprawy podczas akcji górskiej. Taki model jest powszechny w Nepalu, na wyprawach himalajskich, również na szczyty ośmiotysięczne. Czasami jednak przedstawiciel organizatora wspina się razem z uczestnikami wyprawy, służąc swoją pomocą w kwestiach technicznych i taktycznych zdobywania góry. Jednak z faktu, że organizator wspina się razem z uczestnikami nie wynika to, że to właśnie on odpowiada za ich bezpieczeństwo w górach. Mówiąc inaczej, uczestnik wyprawy nie powinien znaleźć się w miejscu, w którym bez opiekuna nie jest w stanie dać sobie rady. Bowiem istotą umowy o wyprawę partnerską jest formalna i faktyczna samodzielność każdego członka wyprawy, w takim zakresie, w jakim jest to możliwe. Ich samodzielność jest ograniczona tylko przez te elementy, które pozwalają samej wyprawie dojść do skutku. Za tym idzie ponoszenie pełnej odpowiedzialności za swoje czyny w górach i nie przerzucanie na osoby trzecie (przewodnika, organizatora) odpowiedzialności za bezpieczeństwo uczestników czy powodzenie wyprawy. Przeciwnicy umów o wyprawę partnerską niesłusznie przypisują mu rolę przewodnika. Otóż nie może być przewodnikiem osoba nieposiadająca takich uprawnień, pomijam fakt, że w wielu rejonach górskich nie można stać się przewodnikiem, gdyż nie istnieją organizacje, które prowadziłyby tego typu szkolenia. Więcej, nawet jeżeli przedstawiciel organizatora jest przewodnikiem, ale nie występuje w tej roli na wyprawie partnerskiej (chociaż może), to również nie ponosi odpowiedzialności ani za powodzenie wyprawy ani za bezpieczeństwo uczestników. Chodzi o to, aby uczestnicy mogli zawdzięczać wejście na szczyt sobie, a nie osobom trzecim, które będą ich ciągnąć na linie podczas wejścia, a w momencie niepowodzenia będą spełniać rolę „chłopca do bicia”, czyli osoby, na którą można zrzucić winę za niepowodzenia. Ta sama zasada obowiązuje w przypadku wystąpienia na wyprawie nieprzewidzianych okoliczności. Wiadomo, że górska ekspedycja jest narażona na wiele problemów, chociaż by dlatego, że często działa na odludnych terenach, gdzie pomocy mogą udzielić przede wszystkim towarzysze wyprawy. Dlatego kłopoty wyprawy nie są tylko kłopotami organizatora, ale całej grupy. Każdy z członków wyprawy jest zobowiązany dbać o własne zdrowie i życie, ale też o życie kolegów z zespołu. Powyższe zasady są ujęte w umowie o wyprawę partnerską. Oczywiście umowa wskazuje też wyraźnie cel wyprawy (nazwa góry, nazwa wybranej drogi), jej koszt, czas trwania ekspedycji. Ponadto znajdziemy w niej zapisy, że członkowie wyprawy partnerskiej, w celu zwiększenia szans powodzenia ekspedycji decydują się na wspólny wyjazd i tworzą zespół. Na jego leadera powołują osobę, najczęściej najbardziej doświadczoną, może nim zostać również wspinający się przedstawiciel organizatora. Takie rozwiązanie jest często spotykane i wtedy jest on nie tylko kierownikiem logistycznym wyprawy, ale również kierownikiem akcji górskiej. Członkowie wypraw powinni stosować się do wskazówek i zaleceń kierownika, ale to do nich należą decyzje ostateczne związane z ich osobą. Natomiast uczestnicy wyprawy są zobowiązani do aktywnej pracy na rzecz całego zespołu i do przestrzegania zasad etyki górskiej. W umowie zawarte jest też stanowisko stron w kwestii wynajmowania na wyprawę licencjonowanych przewodników (jeżeli tacy prowadzą działalność w danym rejonie), tragarzy wysokościowych, lekarza. W praktyce zazwyczaj wymienia się szczegółowo w postanowieniach, do czego obowiązuje się organizator, co wchodzi w skład jego obowiązków, a co nie (ubezpieczenie, transport, wyżywienie, noclegi, załatwianie pozwoleń, permitów, sprzętu, itd). Wszystkie elementy umowy strony powinny przedyskutować szczegółowo, aby uniknąć konfliktów np. co do standardu hoteli. W umowie o wyprawę partnerską najczęściej zamieszcza się też zapisy o niepodnoszeniu przez członka wyprawy roszczeń przeciwko organizatorowi, jak również przeciwko innym członkom wyprawy z tytułu następujących okoliczności:
- warunki atmosferyczne podczas wyprawy,
- kondycyjne i techniczne przygotowanie uczestników,
- stan zdrowia, w jakim uczestnik rozpoczyna i kończy wyprawę,
- sukces w postaci wejścia na szczyt,
- wyposażenie członka w sprzęt alpinistyczny i jego jakość oraz za umiejętności posługiwania się nim.

Są również zamieszczone postanowienia o zasadach odstąpienia od uczestnictwa w wyprawie, zarówno przed jej rozpoczęciem jak i już podczas jej trwania. Zazwyczaj jeśli członek wyprawy odstąpi od uczestnictwa przed rozpoczęciem wyprawy, organizator zwróci mu tę część środków, która nie została do tego momentu wykorzystana na organizację ekspedycji. Jeśli środki finansowe zostaną już przekazane na rzecz osób trzecich, to zwrot jest możliwy w zasadzie tylko wtedy, gdy w miejsce członka wyprawy, który od niej odstępuje, weźmie w niej udział inna osoba.

Członek wyprawy nie może żądać zwrotu wniesionych środków w następujących przypadkach:
- zakup bezzwrotnych biletów promocyjnych przez organizatora,
- odstąpienie członka wyprawy od uczestnictwa już w trakcie wyjazdu z przyczyn zdrowotnych, braku kondycji, niemożliwości porozumienia się z pozostałymi członkami grupy lub kierownikiem wyjazdu.

W umowie najczęściej znajduje się klauzula, potwierdzająca, że uczestnik zdaje sobie sprawę z zagrożeń, jakie niesie ze sobą uprawianie alpinizmu. Jest świadomy, że mimo zachowania wszelkich zasad bezpieczeństwa, może ulec wypadkowi, który zakończy się jego trwałym kalectwem lub śmiercią. W klauzuli tej uczestnik również oświadcza, że alpinizm uprawia z własnej, nieprzymuszonej woli, wyłącznie na własną odpowiedzialność, dlatego z tytułu ewentualnego wypadku nie będę podnosił żadnych roszczeń w stosunku do osób trzecich. Uczestnik musi też odnieść się do swojego stanu zdrowia, które jest na tyle dobre, że pozwala na wzięcie udziału w wyprawie i nie istnieją żadne, wiadome uczestnikowi, medyczne przeciwwskazania do podjęcia takiego wyzwania.

Przeciwnicy umów o wyprawy partnerskie zdają sobie sprawę, że górach nie da się uniknąć wypadków, że ryzyko jest nieodłącznie związane z alpinizmem. Podnoszą, że brak prawnej reglamentacji wspinania nie może prowadzić do braku odpowiedzialności za wypadki w górach187. Wskazują, że brak prawnej odpowiedzialności za wypadki powinien odnosić się wyłącznie do sytuacji, w których uczestnicy byli właściwie poinformowani o występującym ryzyku i zdawali sobie sprawę z kwalifikacji towarzyszy wyprawy. Jednocześnie przywołują przykłady wypadku 2005 roku na kaukaskiej Uszbie, który zdarzył się w ramach wyprawy partnerskiej. Organizator zastrzegł, że nie odpowiada za bezpieczeństwo jej uczestników. Niestety nie jest to przykład najlepszy, bo dwóch uczestników wypadku to taternicy, po pełnych szkoleniach w PZA. Z pewnością wiedzieli dokąd jadą. Uświadamiająca rola organizatora nie ma tu nic do rzeczy, ponieważ on od samego początku odpowiadał tylko za logistykę wyjazdu, z górską działalnością nie miał nic wspólnego, więc wydaje się, że nie ma podstaw, by obarczać go winą za wypadek. Podczas wypadku z pewnością zasady bezpieczeństwa zostały naruszone, dlatego należy postawić pytanie, czy jest podstawa do dochodzenia roszczeń za nienależyte lub niewystarczające wyszkolenie uczestników wypadku przez PZA. Uważam, że nie ma takich podstaw. Szkolenie przygotowuje do samodzielnego wspinania w górach, ale nie gwarantuje nabycia doświadczenia, którego najprawdopodobniej zabrakło uczestnikom wypadku. Jak podnoszą przeciwnicy wypraw partnerskich, są organizatorzy, którzy od uczestników faktycznie nie wymagają żadnych umiejętności i nie dbają o zasady bezpieczeństwa, ale są też tacy, którzy wymagają, w zależności od aspiracji kandydata: rozmowy kwalifikacyjnej, testu sprawnościowego, przedstawienia wykazu przejść, posiadania karty taternika, a przygotowania choć by do wyjazdu w Alpy mogą trwać nawet rok czasu, w zależności od poziomu początkowego prezentowanego przez kandydata. Ich dbałość o bezpieczeństwo widać też w statystykach wypadków. Są też przypadki, gdzie kandydat na wyprawę nie spełnia wymagań organizatora i nie uzyskuje kwalifikacji na dany wyjazd. Co wtedy robi? Najczęściej nie godzi się z jego opinią i zaczyna szukać innego podmiotu, który spełni jego oczekiwania. Zgadzam się z opinią, że czasem sama decyzja o górskiej wyprawie może być uznana za nieprzestrzeganie zasad bezpieczeństwa. A czasem ostrożny organizator jest pozywany przez klientów, którzy uważają, że można było posunąć się dużo dalej, a miernikiem udanej wyprawy jest dla nich tylko i wyłącznie zdobyty szczyt. I w tym momencie uczestnik wyprawy, konsument - jak proponuje J. Czabański, nagle przestaje być laikiem nie potrafiącym niczego ocenić. Pozostaje do wyjaśnienia problem, czy człowiek biorący udział w wyprawie partnerskiej jest konsumentem? Jeżeli odpowiemy twierdząco, to za każdą szkodą wyrządzoną uczestnikowi wyprawy-konsumentowi odpowie organizator, bo on jest odpowiedzialny za produkt proponowany drugiej stronie. W związku z tym nie można ograniczać czy wyłączać odpowiedzialności organizatora względem uczestnika.
Moim zdaniem tak nie jest. W sprawach logistycznych uczestnik będzie konsumentem, ale w sprawach akcji górskiej nie. Szczególnie, jeżeli sam rezygnuje z wynajęcia przewodnika, a tak jest najczęściej. Łatwo jest przyjąć stanowisko, automatycznie rozciągające działanie 385³ k.c. na stosunek organizator wyprawy-uczestnik. Ale nieudana wyprawa alpinistyczna to nie zepsuta pralka czy lodówka. W kwestii feralnego wyjazdu na Kaukaz wiadomo, że organizator od początku miał tylko załatwić logistykę, zawieźć ludzi na miejsce. W górach mieli działać sami. I teraz jak tu wykazać, że klauzula wyłączająca odpowiedzialność organizatora za wypadki, którą strony podpisały nie ma zastosowania? Wydaje się, że nie będzie miał znaczenia też fakt, że organizatorzy nie ograniczają się wyłącznie do oferowania usług logistycznych (przejazd, zakwaterowanie, itp.) i swoich reklamach jasno wskazują określone szczyty górskie jako cele wyprawy. Jeżeli kandydat, w ramach swobody decyzji, sam rezygnuje z usług przewodnickich, z takich czy innych powodów, to czy można potem uznawać, że klauzule wyłączające odpowiedzialność organizatora zawarte w umowie partnerskiej nie są wiążące? Sama zgodność treści postanowienia umowy o wyprawę partnerską z którymś z przykładów objętych wyliczeniem z art. 385³ k.c. nie przesądza jeszcze o bezskuteczności tego postanowienia. Postanowienia te nie są, jako takie, zabronione w obrocie. Klauzula o treści odpowiadającej przykładowi nie jest nieważna (bezskuteczna) w ogóle (nie jest, sama w sobie, "niedozwolonym postanowieniem umownym"), a jedynie bezskuteczna, jeżeli spełnione są przesłanki klauzuli generalnej art. 3851 § 1. Natomiast przesłankami uznania konkretnego postanowienia za "niedozwolone postanowienie umowne" w rozumieniu art. 3851 § 1 między innymi są:
- postanowienie umowy "nie zostało uzgodnione indywidualnie",
- jednoznacznie sformułowane postanowienie nie dotyczy "głównych świadczeń stron",
- postanowienie kształtuje prawa i obowiązki konsumenta w sposób sprzeczny z dobrymi obyczajami, rażąco naruszając jego interesy.

Brak przewodnika na wyprawie jest uzgadniany, kwestia ta należy do grupy głównych świadczeń, a skoro uczestnik sam o tym decyduje, to nie można mówić o naruszaniu jego interesów. Te przesłanki abuzywności nie są spełnione.
Wydaje mi się, że w takiej sytuacji nie można wykluczać skuteczności klauzul wyłączających odpowiedzialność organizatora. W przeciwnym razie nie dojdzie do zawarcia umowy. W przypadku wykluczenia skuteczności powyższych klauzul doprowadziłoby to do uprawiania przez uczestnika wyprawy sportu ekstremalnego na wyłączne ryzyko osoby trzeciej, jaką jest w tym momencie organizator.

Rozważania o odpowiedzialności karnej warto poprzedzić przykładem: Wiosną 2005 roku, jedna z najlepszych agencji w Polsce, prowadzona przez uznanego himalaistę, zorganizowała wyprawę na szóstą górę świata – Cho Oyu. W jej wyniku jeden z klientów stracił siedem odmrożonych palców u nóg. Czy organizator powinien za to odpowiedzieć karnie? Według mnie nie. Ponieważ skuteczne przewodnictwo po ośmiotysięcznikach to fikcja. Aby mieć tego świadomość nie potrzeba być na tej wysokości, wystarczy odrobina wyobraźni. Organizator jest na miejscu, opiekuje się grupą, podpowiada, doradza, ale nikomu nie zakaże ataku szczytowego, może jedynie stanowczo odradzić. Natomiast z umowy wiążącej strony jasno wynika, kto ponosi ryzyko za próbę zdobycia szczytu w czterdziestostopniowym mrozie. Nie jest to organizator, bo ten zawsze powie „nie”, w trosce o życie i zdrowie uczestnika. Jeżeli uczestnik stawia na swoim, to przyjmuje pełną odpowiedzialność za swoją decyzję. W tej konkretnej sprawie pokrzywdzony nie wnosi żadnych roszczeń. Według J. Czabańskiego z pewnością mógłby, zarówno on jak i prokurator na mocy art. 160 k.k192. Wydaje się jednak, że organizator działając na rzecz uczestników i organizując ekstremalna wyprawę nie podpada pod ten artykuł, ponieważ nie występuje tu element winy, który jest niezbędny do zaistnienia przestępstwa z art. 160 k.k.

{tekst zaczerpnięty z "Prawo w górach. Rozważania o rozporządzeniu w sprawie uprawiania alpinizmu." Praca dyplomowa napisana pod kierunkiem dr Ryszarda Piotrowskiego. Uniwersytet Warszawski Wydział Prawa i Administracji Podyplomowe Studium Zagadnień Legislacyjnych. Autor: Bogusław Magrel. Pobierz oryginalny tekst [.doc / 500 kB]}
 

wyprawy partnerskie, przewodnik górski, wyprawy górskie